Miłość jak choroba: „Tulipanowa gorączka” Deborah Moggach i Justina Chadwicka

Klasyczna opowieść o trójkącie miłosnym z aspiracjami do filozoficznych rozważań. Nieźle napisana i dość kiepsko przełożona na język filmu.

Amsterdam, XVII wiek. Sophia Sandvoort to młoda, piękna żona znacznie starszego od siebie zamożnego kupca Cornelisa. Jest oczkiem w głowie swego męża, żyje więc otoczona miłością i przepychem. Nie podziela uczucia, jakim darzy ją mąż, żywi do niego jednak sympatię i wdzięczność za wydobycie z nędzy, w jaką popadła po śmierci ojca. Sophia nie ma wielu rozrywek, jej świat ogranicza się do nadzorowania prac domowych, cotygodniowych zakupów na targu oraz wieczorków karcianych u zaprzyjaźnionego małżeństwa. Jej jedyną przyjaciółką jest służąca o imieniu Maria, bardziej zainteresowana jednak swym kochankiem Willemem niż problemami Sophii. Monotonne, lecz spokojne życie młodej kupcowej wali się w gruzy, gdy w jej domu zjawia się Jan Van Loos. Obiecujący malarz ma stworzyć portret państwa Sandvoort, Cornelis pragnie bowiem zyskać nieśmiertelność i zapisać się we wspomnieniach potomnych.

DSC_0147_7395

Na pierwszy rzut oka Tulipanowa gorączka może wydawać się kolejnym romansem, klasyczną opowieścią o trójkącie miłosnym ubraną w kostium z epoki. Kolejne strony pokazują jednak, że bestsellerowa powieść Deborah Moggach miała być jednak czymś więcej niż banalną historią o zakazanym uczuciu. Brytyjska pisarka próbowała nadać jej z lekka filozoficzny i psychologiczny wymiar stawiając fundamentalne pytanie o granice wolności jednostki, a za punkt wyjścia przyjmując analizę namiętności zgubnej, niszczącej zarówno samych kochanków, jak i bliskie im osoby. Sophia to młodziutka dziewczyna, nie mająca doświadczeń erotycznych innych niż regularne zbliżenia z mężem, pragnącym spłodzić dziedzica fortuny Sandvoortów. Nie kocha Cornelisa, miłość zna wyłącznie z książek i opowieści szczęśliwie zakochanej Marii. Sophię i jej męża dzieli przepaść wynikająca z dużej różnicy wieku – ich całkowite porozumienie jest niemożliwe, oboje znajdują się bowiem na całkowicie odmiennym poziomie rozwoju emocjonalnego i intelektualnego. Sophia odczuwa do męża sympatię, co może stanowić dobry fundament związku, nie wystarcza jednak na zbudowanie solidnego małżeńskiego gmachu, zwłaszcza w przypadku kobiety tak młodej jak pani Sandvoort. Jałowe małżeństwo Sophii brytyjska pisarka konfrontuje z pełnym namiętności związkiem Marii i Willema; pochodząca z wyższych warstw społecznych, piękna, i inteligentna pani Sandvoort ma wszystko, oprócz miłości i macierzyństwa, które zdefiniowałyby ją jako stuprocentową kobietę. Owo życiowe spełnienie, za którym tak tęskni Sophia przypada jednak w udziale Marii – ubogiej, średnio atrakcyjnej pomocy domowej. Trudno się więc dziwić, że dziewczyna tak łatwo ulega namiętności młodego, pełnego życiowej energii malarza. Uczucie, które ją ogarnia, jest tak przemożne, że Sophia jest gotowa na wszystko byleby wieść dalsze życie u boku Jana. Niewinna dotąd młoda kobieta uknuwa iście szatański plan, nie zdając sobie sprawy z krzywdy jaką wyrządzi mężowi, matce i siostrom. Deborah Moggach pokazuje jak dzień po dniu Sophia ulega przemianie, tracąc rozsądek i skrupuły, nie licząc się z przyszłością ani konsekwencjami swego czynu. Cała ta historia jest wielkim, otwartym pytaniem, na które odpowiedzieć może jedynie czytelnik. Czy w imię własnego szczęścia można krzywdzić innych? Czy pragnienie życiowej satysfakcji usprawiedliwia wszelką niegodziwość? A może należy wyrzec się własnych pragnień, by nie wyrządzać szkody swoim bliskim?

Niewykluczone, że historia ta wypełniłaby pokładane w niej oczekiwania, Deborah Moggach posiada bowiem sprawne pióro i talent do kreowania postaci. Brakuje jej jednak zdolności fabularnych, czego efektem są rozwiązania czyniące całą opowieść nieco naiwną i mało realną. Naciągany wydaje się zwłaszcza wątek rozstania Marii i Willema, motyw utraty tulipanowej cebulki przez Jana wprowadza natomiast element humorystyczny, który nijak nie pasuje do tragizmu sytuacji młodego malarza i jego ukochanej Sophii. Zamiast dowcipu, równoważącego dramatyczną akcję powieści, Deborah Moggach wyszła budząca niesmak groteska. Znacznie lepiej brytyjska pisarka spisała się w przypadku drugoplanowego, ale jakże istotnego bohatera, jakim jest XVII-wieczny Amsterdam. Moggach stworzyła wiarygodny i plastyczny obraz bogacącego się na handlu i gwałtownie rozwijającego się miasta, ogarniętego tytułową tulipanową gorączką. Nieźle wypada również społeczno-obyczajowy obraz ówczesnych mieszkańców jednego z najważniejszych holenderskich ośrodków handlowych, zakochanych w pięknie, balansujących między pobożnością a umiłowaniem sztuki. Wszystko to sprawia, że o ile nie ma się zbyt dużych oczekiwań, powieść Deborah Moggach czyta się lekko, łatwo i przyjemnie. To niezła lektura na jeden lub dwa jesienne wieczory spędzane pod ciepłym kocem, nie ma jednak sensu szukać w niej czegoś więcej niż oferują inne dostępne na rynku romanse.

Podobnie jest z tak oczekiwaną, nakręconą przez Justina Chadwicka ekranizacją Tulipanowej gorączki. O dziwo, współautorką scenariusza jest Deborah Moggach, co zaskakuje głównie ze względu na zmiany, jakich dokonano w historii Jana i Sophii. Zawsze zaskakuje mnie stopień, w jakim autorzy literackich pierwowzorów masakrują swoje dzieła, byle tylko pokazać je na dużym ekranie. Zwłaszcza, że Tulipanowa gorączka jest opowieścią dość łatwą do przełożenia na język filmowy, zastosowane przez scenarzystów zmiany nie mają więc głębszego usprawiedliwienia. Przede wszystkim autorzy scenariusza opowiedzieli całą historię z punktu widzenia Marii, co wydaje się zabiegiem co najmniej dziwnym. W powieści, Deborah Moggach prowadziła narrację z punktu widzenia piątki swoich protagonistów, sporadycznie oddając głos również bohaterom pobocznym, co pozwalało dobrze poznać ich uczucia i motywacje. Znacznie gorszy jest jednak fakt, że autorka bestsellerowej przecież książki najwyraźniej przestraszyła się wydźwięku snutej przez siebie opowieści i totalnie ją wykastrowała. Wprowadzając zmiany w postaci Cornelisa, Moggach sprowadziła całą historię do banału opierającego się na klasycznym schemacie: nieszczęśliwa żona bogatego drania i młody, uroczy, zakochany na zabój amant. Powieściowy Cornelis to człowiek szlachetny, młodą żonę przekładający nad wszelkie bogactwa doczesnego świata, a niekiedy także i tego niematerialnego. Owszem, jest znacznie starszy od Sophii, takie były jednak czasy, Sophia nie była też cielątkiem ofiarnym składanym na ołtarzu żądzy podstarzałego faceta. Filmowy pan Sandvoort (Christopher Waltz) przypomina raczej starego satyra, dla którego żona – zarówno pierwsza, jak i obecna – jest jedynie ciałem mającym dostarczyć seksualnego zadowolenia oraz dziedzica, niekoniecznie zresztą w tej kolejności. Pierwszą małżonkę filmowy Cornelis poświęcił, by ratować umierające podczas porodu dziecko, drugą zamierzał trzymać przy sobie wyłącznie jeśli da mu syna. Taka konstrukcja postaci Sandvoorta miała zapewne usprawiedliwić szatański plan Sophii, zdjąć z jej barków nieco ciężaru jej postępku, zapewniając sympatię widza. Filmowy Cornelis nie jest wprawdzie postacią jednoznacznie negatywną, daleko mu jednak do sympatycznego, bez pamięci zakochanego w młodej żonie bohatera powieści Deborah Moggach. Scenarzyści dodatkowo wybielili Sophię w końcowych scenach filmu, pozwalając jej zrozumieć wagę wyrządzonej Cornelisowi krzywdy znacznie wcześniej niż w powieści.

film_10896_original_2

W filmowej wersji Tulipanowej gorączki ograniczona została obecność zaprzyjaźnionego z Janem malarza Mattheusa oraz jego ucznia Jacoba, pojawiła się natomiast postać przeoryszy zakonu, w którym po śmierci rodziców wychowywała się Sophia. Nie do końca rozumiem próbę połączenia klasztornego handlu tulipanami z historią młodej pani Sandvoort, Judi Dench zawsze jednak dobrze ogląda się na ekranie. Scenarzyści rozbudowali ponadto wątek doktora Sorgha (Tom Hollander), niestety, również wprowadzając zmiany w konstrukcji tej postaci. Z kierującego się dobrocią serca, choć niekoniecznie etycznego lekarza, wyszedł im kolejny podstarzały erotoman, którego zadaniem było zapewne wprowadzenie tak pożądanego w hollywoodzkich produkcjach elementu dowcipu. Najlepiej z gatunku fekalno-seksualnego. Sytuacji nie ratuje, choć mogłaby, para głównych bohaterów, kreowanych przez Alicię Vikander i Dane’a deHaana. Oboje są piękni i młodzi, i do tego praktycznie sprowadza się ich obecność na ekranie. Przypominają bardziej pionki przestawiane z jednego pola szachownicy na drugi, niż żywe, czujące istoty. Nie ma między nimi żadnych głębszych emocji, o szalonej, pozbawiającej rozsądku namiętności nawet nie wspominając. Rozczarowuje również zakończenie, pozbawiając całą opowieść sensu, lecz dając widzowi nadzieję na happy end w historii Sophii i Jana.

A jednak Tulipanową gorączkę ogląda się całkiem dobrze, choć zasługę za to należy przypisać raczej scenografom i autorowi zdjęć, niż aktorom i scenarzystom. Wizualnie film Justina Chadwicka absolutnie zachwyca, Amsterdam w kamerze Eigila Brylda wygląda niczym miasto z XVII-wiecznych malowideł niderlandzkich mistrzów pędzla. Kostiumy zaś i wystrój wnętrz odwzorowany został z największą dokładnością. Jeśli lubicie klasyczne hollywoodzkie romanse, opowiedziane według znanych od lat schematów, Tulipanowa gorączka powinna przypaść Wam do gustu. Może się spodobać również widzom przykładającym wagę do wizualnej strony filmu. Pozostali zapewne poczują się rozczarowani, poza pięknem obrazu film Justina Chadwicka nie ma bowiem wiele do zaoferowania.

Jeden komentarz Dodaj własny

Dodaj komentarz