MasterChef po indyjsku: „Podróż na sto stóp” Richarda C. Moraisa

Podróż na sto stóp to dowód na to, że film może być lepszy od literackiego pierwowzoru. Lasse Hallström stworzył nieco przesłodzoną, ale miłą dla oka opowieść o zderzeniu kultur i zbawczej sile gotowania. Pozbawioną zmysłowości Czekolady, ale i tak o wiele bardziej pikantną niż powieść, której jest ekranizacją.

W powieści Richarda C. Moraisa całą historię opowiada czytelnikowi Hassan Haji, indyjski muzułmanin mieszkający wraz z kilkupokoleniową rodziną w Mumbaju. Hassan od kołyski zdradza talent kulinarny, jednak aby odkrył go ktoś więcej, niż on sam, będzie musiał udać się aż do Francji. Rodzice chłopaka z powodzeniem prowadzą w Mumbaju odziedziczoną po dziadkach restaurację. Ich szczęśliwe i w miarę dostatnie życie przerywa tragiczna śmierć matki Hassana, zamordowanej podczas antyislamskich zamieszek w slumsach. Ogarnięty rozpaczą ojciec chłopca, Abbas Haji, zabiera całą rodzinę w podróż, w której przystankiem stanie się Londyn, a metą Francja. W niewielkim miasteczku o wdzięcznej nazwie Lumiere rodzina Haji otwiera pierwszą indyjską restaurację. I pakuje się w niezłe tarapaty. Niekoronowaną królową miasteczka jest bowiem Gertrude Mallory, właścicielka ekskluzywnej, dwugwiazdkowej restauracji mieszczącej się dokładnie na przeciwko lokalu rodziny Haji. Powiedzieć, że dystyngowana Madame Mallory nową, hałaśliwą konkurencją nie jest zachwycona to zdecydowanie za mało…

Podroz na sto stop

W kuchni potrafię przypalić nawet wodę na herbatę. Nie widziałam ani jednego odcinka Hell’s Kitchen i nie odróżniam top chefa od master chefa. Gdyby nie moja mama, zapewne już dawno umarłabym z głodu, bo gotowanie traktuję jako czynność pożerającą czas, który mogłabym przeznaczyć na znacznie ciekawszą aktywność. Np. czytanie książek. Nawet jeśli są to książki o gotowaniu. W dodatku jako wegetarianka z blisko czternastoletnim stażem wyjątkowo kiepsko znoszę opisy ćwiartowania zwierzaków, oskubywania ich z piór czy dekapitacji. Być może dlatego nie jestem w stanie w pełni docenić walorów powieści Podróż na sto stóp. Jestem natomiast pewna, że docenią je wszyscy miłośnicy sztuki gotowania. Powieść aż kipi kulinarną pasją, opisy gotowania przepełnione są autentycznym zamiłowaniem do tej czynności, można poczuć przez kartki książki pikantne zapachy kuchni rodziny Haji i stonowane aromaty restauracji Madame Mallory. Wielokrotnie miałam zresztą ochotę przerwać lekturę i zadzwonić do mojej ulubionej indyjskiej knajpki, aby zarezerwować stolik. Jednak, gdy bohaterowie wychodzą z kuchni cała powieść zaczyna się rozłazić. Widać też, że książka napisana jest jeszcze niewprawną ręką: Morais momentami pisze lekko i ze swadą, chwilami jednak jego styl staje się chropawy, a bohaterowie tracą wiarygodność. Główny bohater jest doskonale nijaki, nie widać w nim owej kulnarnej pasji, o której posiadaniu przecież próbuje przekonać czytelnika. Zwłaszcza w porównaniu z tak pełnokrwistymi postaciami jak Abbas i Madame Mallory, Hassan wypada blado i żałośnie. Jest też zarówno bohaterem, jak i narratorem wszechwiedzącym, a za takim połączeniem raczej nie przepadam. Podróż na sto stóp to książka, którą się miło czyta, lecz o której zapomniałabym natychmiast po przeczytaniu ostatniej strony, gdyby nie jej filmowa ekranizacja. A konkretnie, gdyby nie Helen Mirren w roli Madame Mallory.

122268248

Za przeniesienie powieści Podróż na sto stóp na duży ekran odpowiedzialni są Oprah Winfrey i Steven Spielberg. Reżyserię producencka para powierzyła natomiast Lasse Hallströmowi, autorowi słynnej Czekolady. Już samo to zapowiadało powstanie ciepłego, przesyconego subtelnym humorem filmu. I tak się właśnie stało. Podzielona na kilka części powieść to po części historia włóczęgi rodziny, która musiała wyzbyć się swoich korzeni, konfliktów na tle biznesowym, emocjonalnych problemów mężczyzny, który za wcześnie i w zbyt tragicznych okolicznościach stracił matkę, wreszcie niedoli prowadzenia restauracji we współczesnym Paryżu. Jak dla mnie, posługując się kulinarną metaforą, za dużo grzybów w barszcz. Tymczasem scenarzyści skupili się na powieściowym wątku Lumiere, prześlizgując się jedynie nad mumbajskim okresem życia Hassana. Przywołując ksenofobiczne nastroje panujące obecnie we Francji, czego dowodem są chociażby ostatnie wybory do europarlamentu, stworzyli opowieść o zderzeniu kultur, poznawaniu i akceptowaniu odmienności, oraz budowaniu porozumienia ponad podziałami kulturowymi, religijnymi i…kulinarnymi. Wciąż jest to bowiem przede wszystkim film o gotowaniu, a konkretnie o jego zdolności łączenia ludzi. Ogromną zaletą filmu jest obsada. Hassan zyskuje nieco rumieńców dzięki kreacji Manisha Dayala, ale film i tak należy do pary Helen Mirren i Om Puri. Mirren po raz kolejny udowadnia, że mogłaby zagrać nawet krzesło, tak że widz nie byłby w stanie oderwać od niej oczu, Om Puri łagodzi natomiast nieco prostacki charakter powieściowego Abbasa. Oko widza cieszą piękne zdjęcia francuskiej Jury, operator pięknie bowiem wykorzystał owo wyjątkowe światło, które o poranku nadawało miasteczku bajkowego blasku. Tym bardziej niezrozumiałe jest dla mnie, dlaczego scenarzyści postanowili zmienić jego nazwę na St. Antoine… I dlaczego kazali Madame Mallory być tylko kontynuatorką dzieła zmarłego męża, a nie kobietą, która samodzielnie osiągnęła sukces.

Całości dopełnia klimatyczna muzyka i, proszę: ciepły, pełen optymizmu i przepełniony pozytywnym przesłaniem film na wakacyjny wieczór gotowy. A że odrobinę przesłodzony, zwłaszcza w drugiej połowie? Cóż, Podróż na sto stóp przypomina indyjski obiad: pikantne indyjskie curry zwieńczone przerażająco słodkim gulab jamun.

Ring! Książka vs Film: 1:1

3 komentarze Dodaj własny

  1. Jan pisze:

    Chyba przeczytam. Gotować uwielbiam i podobno nieźle mi to wychodzi. Jem mięso raz w tygodniu więc moja kuchnia sześć dni w tygodniu jest wegetariańska. Jest coś magicznego w procesie, poznawaniu produktu (naprzykład takiej marchewki), jego struktury, smaku. Potem gdy aranżujesz talerz myślisz o smaku i kolorach cały czas masz w myślach tego dla kogo gotujesz potem to wszystko się zjada wspólnie i mam w głowie, że oddałem cały swój talent w ten talerz i to było dobre.

  2. Doskonale Cię rozumiem. Ja z tego powodu lubię piec ciasta i ciasteczka. Zabrałam się za to z dwóch powodów: po pierwsze nie jem kupnych słodyczy, wolę zrobić je w domu – są znacznie mniej kaloryczne, i często smaczniejsze. Po drugie: to miał być sposób na stres, nie do końca działa, bo stresuję się, że mi ciastka nie wyjdą 😛 ale lubię piec właśnie z myślą, że zabiorę ciacha na próbę zespołu i zjemy z koleżankami w przerwach tańca, albo pochrupiemy je z mamą oglądając film. To jest super 🙂

    1. Jan pisze:

      Ja za to piec nie lubię, zawsze mam dylemat czy już wyjąć bo już brązowe, czy stać i czekać, ale do końca pieczenia tak stać:). Gotowanie nie jest dobrą receptą na stres, prawdę mówiąc nie wiem co jest dobrą receptą na stres:)

Dodaj odpowiedź do blankakatarzynadzugaj Anuluj pisanie odpowiedzi